Rozmowa z Borysem Wrzeszczem
ukazała się w A&B 3'2021
O wyjazdach i powrocie, rozmaitych podejściach w uczeniu się zawodu, dążeniu do celu i architektonicznym budowaniu relacji opowiada Borys Wrzeszcz, jeden z laureatów Nagrody Architektonicznej Województwa Wielkopolskiego.
Borys WRZESZCZ — Swoje edukacyjne doświadczenia w zakresie architektury zbierał w Poznaniu, Lublanie, Kopenhadze i Santiago w Chile. Po studiach wrócił do stolicy Wielkopolski, aby wraz z tatą, Mariuszem, współtworzyć pracownię Wrzeszcz Architekci.
Dominika Drozdowska: W styczniu tego roku kapituła Nagrody Architektonicznej Województwa Wielkopolskiego przyznała trzy równorzędne nagrody w kategorii Młody Twórca. Wyróżniono Hugona Kowalskiego, Adama Wiercińskiego i Ciebie. Według uzasadnienia sądu konkursowego przeszliście indywidualną drogę rozwoju, która ukształtowała różne, ale jednakowo silne osobowości. Twoja droga wydaje się wyjątkowo ciekawa.
Borys Wrzeszcz: Zacznę od naszej znajomości z Adamem i Hugonem. Z Adamem znamy się od dzieciństwa, ale w trójkę, wraz z Hugonem, poznaliśmy się na lekcjach rysunku, które były przygotowaniem do studiów architektonicznych. Chciałem się dostać na Akademię Sztuk Pięknych, ale się nie udało. Przyjęto mnie natomiast na Politechnikę Poznańską, co ostatecznie okazało się lepszym wyborem, ponieważ studia były dwustopniowe i dawały możliwość wyjazdu na wymianę studencką, czego ASP wtedy nie oferowała. Po jakimś czasie studiowania zdałem sobie jednak sprawę, że nie wytrzymam na uczelni pięć lat. Któregoś razu na poznańskiej starówce spotkałem Kostka, Marcina Kościucha, z pracowni Ultra Architects, który doradził mi, żebym pojechał do Lublany, do Vasy Perovića. To była przypadkowa rozmowa, która jednak doprowadziła do tego, że udało mi się nie tylko ten kierunek otworzyć na współpracę, ponieważ nie był wcześniej oferowany przez uczelnię, ale też pojechać do stolicy Słowenii. Klimat tej uczelni zrobił na mnie duże wrażenie. Pracownia Vasy Perovića znajdowała się na ostatnim piętrze szkoły i była otwarta codziennie dla wszystkich studentów, można więc było zobaczyć projekty realizowane przez różne roczniki.
Dominika: Co w stylu nauczania Vasy Perovića było takiego wyjątkowego?
Borys: Vasa Perović jest odpowiednikiem doktora House’a, bohatera serialu popularnego w tamtych latach. To bardzo inteligentny człowiek z sarkastycznym poczuciem humoru. Przez tę błyskotliwość można mu wszystko wybaczyć [śmiech]. Pojawiał się w swojej pracowni cztery razy w tygodniu i jeśli widział, że ktoś się stara i zależy mu na swoim projekcie, to poświęcał tej osobie dużo czasu. Bardzo ciekawa była też obrona projektów na koniec semestru. Vasa nie oceniał naszych prac — zamiast tego zapraszał swoich znajomych ze świata architektury i sztuki. Naszym zadaniem było przedstawienie swoich projektów tym zewnętrznym jurorom, a oni mówili, co sądzą na ich temat. Wszystkie prace były prezentowane na jednakowych podkładach graficznych, jakby to był konkurs architektoniczny z zewnętrznym jury. Po powrocie z Lublany obroniłem pracę inżynierską w Poznaniu, ale wiedziałem, że chcę jechać gdzieś dalej. Zaaplikowałem na uczelnie w Delft, Mediolanie i Kopenhadze. Na tej ostatniej zależało mi najbardziej, ale niestety moja aplikacja nie została przyjęta. Choć dostałem się do Delft i Mediolanu, to postanowiłem zrobić rok przerwy i popracować w pracowni architektonicznej mojego taty. W kolejnym roku zaaplikowałem raz jeszcze, a portfolio uzupełniłem tylko o jedną pracę — Dom Skadrowany, nad którym pracowałem w biurze. Dzięki tej przerwie i pracy w biurze architektonicznym dostałem się na Królewską Duńską Akademię Sztuk Pięknych. Taki był najwyraźniej klucz wyboru kandydatów, bo, jak się później okazało, wszyscy z mojej grupy projektowej mieli za sobą co najmniej rok pracy w zawodzie. Sam wydział tej uczelni jest dość kameralny i mieści się w dawnym porcie wojskowym w centrum miasta. Studia były podzielone na grupy tematyczne, każda z nich miała własny budynek, a każdy student — swój kąt z biurkiem, szafką i kawałkiem ściany, na której mógł zawiesić swoje prace. Ta przestrzeń była dostępna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ciekawostka: na terenie szkoły można pić piwo.
Dom Skadrowany
fot.: Jakub Borkowicz
Dominika: Czym różniły się te trzy uczelnie, na których studiowałeś?
Borys: Te trzy miejsca reprezentowały różne podejścia projektowe. W Poznaniu od wytycznych mamy dwa tygodnie na koncepcje, w następnym tygodniu rzuty, w kolejnym przekroje i tak dalej. W Lublanie mniej więcej siedemdziesiąt procent czasu przeznacza się na opracowanie koncepcji, projektując na przykład pięć różnych propozycji na tej samej działce. Ostateczne rysunki rzutów i przekrojów przedstawia się schematycznie. W Kopenhadze było jeszcze inaczej — dostawaliśmy ogólny temat i początkowo zajmowaliśmy się nim grupowo, przeprowadzając różnego rodzaju analizy urbanistyczne, a kiedy zbliżaliśmy się do skali architektonicznej, zaczynaliśmy pracować indywidualnie. Studenci mieli też zapewnione wsparcie — przykładowo, jeśli projektujesz budynek z drewna, to zostaniesz skierowany do osoby, która się tym zajmuje, albo weźmiesz udział w wycieczce do fabryki produkującej dane elementy. Moja koleżanka projektowała bibliotekę, więc została umówiona na spotkanie z dyrektorką biblioteki narodowej. Było jednak widać, że niektórych ta ogólność tematów przytłaczała i starali się zrobić bardzo sprecyzowany projekt, z kolei inni bawili się dowolnością i nie do końca zależało im na tym, aby powstał jakiś konkretny budynek. Obserwowanie tych dwóch grup było ciekawe, ponieważ na moich oczach klarowały się podejścia i osobowości przyszłych architektów.
Dominika: Do której grupy Ty się zaliczałeś?
Borys: Taka dowolność bardzo mi odpowiadała. Zaprojektowałem budynek bazujący na moim module do życia w Kopenhadze, a mieszkałem wtedy w pokoju o szerokości trzech metrów, który dla mnie był zupełnie wystarczający. Stworzyłem system mieszkalny, który z założenia miał być możliwie najlepiej doświetlony. Założyłem, że będzie wpuszczał dużo słońca, jednocześnie nie rzucając cienia. Powstało coś na kształt szklanych domów. A wzięło się to stąd, że w Kopenhadze bardzo rzadko świeci słońce. Ten brak jest naprawdę odczuwalny i doskwierał studentom z różnych stron świata. Na początku studiów magisterskich zacząłem też zdawać sobie sprawę, że one niedługo się skończą.
Shadowless Housing — projekt nierzucającego cienia budynku wielorodzinnego w Kopenhadze
© archiwum Borysa Wrzeszcza
Dominika: Pojechałeś więc do Chile.
Borys: Tak, chciałem maksymalnie wykorzystać ten czas w życiu, kiedy ma się więcej wolności, a mniej zobowiązań. Zależało mi też na tym, aby zmienić otoczenie, wyjechać poza Europę, bo tak naprawdę kultura polska, słoweńska i duńska są do siebie dość podobne. Rozważałem wyjazd do Brazylii albo Chile. Języka portugalskiego nie znałem wcale, hiszpańskiego tak naprawdę też. Stwierdziłem jednak, że skoro w Chile nie wymagają certyfikatu językowego na konkretnym poziomie, to zaaplikuję, i jeśli się dostanę, to nauczę się języka. I to się udało. Nawet nie wiem, czy ktoś poza mną wziął wtedy udział w jakiejś wymianie — w Kopenhadze były naprawdę świetne warunki do studiowania.
Dominika: Brakowało tylko słońca. Ty pojechałeś szukać go w Santiago.
Borys: Tak, słońca i przygody. Zanim wyjechałem, wziąłem udział w trzymiesięcznym kursie językowym, co oczywiście nie wystarczyło, żeby studiować w języku hiszpańskim. Mimo to pojechałem. Nie zależało mi na tym, żeby zdobyć konkretną wiedzę architektoniczną — obserwowałem miejsce, ludzi i sytuacje. W Chile bardzo widoczne było rozwarstwienie społeczne. Lokalni studenci należeli do elity, wszyscy mieszkali w tej samej dzielnicy, co było dla mnie dość niespotykane, ale w Ameryce Południowej jest to zupełnie normalne. Jako obcokrajowiec nie byłem zaliczany do tej grupy, mieszkałem też w dzielnicy z ludźmi o średnim czy niższym statusie społecznym. Wyjeżdżając z Danii, dostałem misję od dziekanki wydziału Katrine Lotz, aby odwiedzić architekta Jorge Lobosa, który w kolejnym roku miał wykładać na uczelni w Kopenhadze. Pojechałem więc na drugi koniec Chile, dwa dni autobusem, do jego biura. Nasze pierwsze spotkanie nie wypadło najlepiej. Byłem w kiepskiej formie zaraz po podróży, a on pomyślał, że jestem typowym Europejczykiem, który przyjechał do Chile na wakacje. Mimo wszystko udało nam się porozmawiać, a ponieważ po głowie zaczął mi już chodzić pomysł na projekt związany z Santiago, to stwierdziłem, że może uda nam się jednak znaleźć wspólny język. I faktycznie tak się stało, po powrocie do Kopenhagi nad moim projektem magisterskim „Don’t Sell Yourself Short!” (Nie sprzedawaj się tanio!) pracowałem właśnie pod okiem Jorge Lobosa i wspomnianej pani dziekan. Projekt miał zapobiec polaryzacji społeczeństwa w Chile, co może brzmieć dość ambitnie. Wybrałem miejsce — kwartał zabudowy zamieszkany przez społecznie wykluczonych — które było samotną wyspą pomiędzy enklawami zamożnych ludzi. Póki co, osoby o różnym statusie materialnym mieszkają obok siebie, ale mury strzeżonych osiedli coraz bardziej się rozpychają, wypierając mieszkańców o najniższych dochodach. Co ważne, ziemia nadal należy do tych ostatnich. Nawet obecnie tereny zamieszkane przez ludzi wykluczonych są dużo bardziej różnorodne i bogatsze przestrzennie niż sąsiednie osiedla za murami. Dlatego chciałem zaproponować rozwiązania, które pomogą obecnym mieszkańcom zostać w miejscu, którego są właścicielami. Ale też rozwiązania, które pomogą przejść transformację z architektury tymczasowej do zabudowy o wyższym standardzie. Skupiłem się na tym, by wszystkie potrzeby mieszkańców zaspokoić w minimalnej, niezbędnej interwencji architektonicznej. Po fazie poszukiwań zaproponowałem podstawowy moduł wieży socjalnej, który zawierał kuchnię, toaletę i schody. Kluczowe było też doprowadzenie sieci wodociągowej i kanalizacji. Dzięki schodom można było rozbudowywać taką jednostkę wertykalnie, co ze względu na wysoką cenę działek było jak najbardziej uzasadnione. Opracowałem prosty stelaż konstrukcyjny złożony ze słupów i belek, który umożliwiał takie interwencje, i pokazałem, jak ta dzielnica może wyglądać za pięć czy dziesięć lat. Powstała struktura, którą mieszkańcy mogą rozwijać samodzielnie. Ciekawym finałem projektu była jego prezentacja i dyskusja, którą wywołał w chilijskim ministerstwie rozwoju, gdzie zaprezentował go Jorge Lobos.
projekt magisterski Borysa Wrzeszcza Don’t Sell Yourself Short! (Nie sprzedawaj się tanio!)
Moje studia w Kopenhadze zakończyły się obroną pracy, w której uczestniczyli goście z zewnątrz. W komisji znaleźli się przedstawiciele różnych firm, była partnerka z biura Henning Larsen, dyrektor Duńskiego Centrum Dizajnu oraz specjalista z firmy zajmującej się budową skomplikowanych konstrukcji. Ten ostatni przestrzegł mnie, abym nie trafił do korporacji, w której mogę przepaść. Po obronie dostałem nawet ofertę pracy w biurze Henning Larsen, ale nie przyjąłem tej propozycji. Wróciłem do Poznania i od pięciu lat współpracuję z moim tatą. Myślę, że mam tu trochę więcej wolności czy nawet dowolności. Na pewno nie żałuję tej decyzji. Pamiętam, że przed i w trakcie studiów czułem silną potrzebę, aby poznać i zobaczyć świat poza Polską. Wtedy wydawało mi się, że wszędzie jest lepiej niż tutaj, ale jak już nieco obejrzałem ten świat, to stwierdziłem, że wracam do Poznania, bo tu będę się czuł najlepiej. Zresztą nawet się nad tym nie zastanawiam, więc myślę, że dobrze wybrałem.
ciąg dalszy rozmowy na następnej stronie