Tekst i rozmowy pochodzą z numeru 05/22 Architektura&Biznes.
O roli konkursów architektonicznych w Polsce, o błędnych stereotypach z nimi związanych, o tym, dlaczego są takie potrzebne w przestrzeni miejskiej, o współpracy sarp z Izbą Architektów z Markiem Kaszyńskim, prezesem krakowskiego oddziału sarp, i Marcinem Bratańcem, wiceprezesem krakowskiego oddziału ds. twórczości, rozmawia Małgorzata Tomczak.
Małgorzata Tomczak: Dlaczego w Polsce tak trudno przekonać inwestorów do konkursów architektonicznych?
Marek Kaszyński: Dlatego, że zamawiający nie zdają sobie sprawy z korzyści, jakie mogą przynieść konkursy. Ta procedura jest stosunkowo mało rozpowszechniona i nieznana.
Marcin Brataniec: A zamawiający boją się nieznanego. Padają wtedy argumenty o długich terminach i o wysokich kosztach. Zamawiający nie weryfikują tych danych i po prostu nie wiedzą, że konkursy dają same korzyści.
Małgorzata: Obalmy więc stereotypy dotyczące kosztów i długości trwania procedury konkursowej.
Marek: Konkurs kosztuje, ale każda procedura kosztuje. Do przetargu trzeba mieć de facto bardzo podobne materiały jak do konkursu. Natomiast konkurs, po pierwsze, opłaca się finansowo, ponieważ nie ma najmniejszych szans, aby zamawiający pozyskał na wolnym rynku taką samą liczbę koncepcji za zainwestowaną w konkurs kwotę. Jeżeli na konkurs spływa kilkanaście–kilkadziesiąt prac, to ich rynkowa wartość jest astronomiczna, zupełnie nieporównywalna z kosztami konkursu. Po drugie, zamawiający zyskuje możliwość i prawo wyboru. Po trzecie, zyskuje promocję, marketing, całą tę otoczkę konkursową: o konkursie się mówi i przy jego ogłoszeniu, i przy jego rozstrzygnięciu. Konkurs żyje: jeździ po targach, publikuje się jego wyniki, jest tematem debat. To są pewne niematerialne korzyści, które zresztą również można wycenić.
Marcin: Dodatkowo jest duża szansa otrzymania dobrze działającego budynku, bo przez porównanie różnych koncepcji (a co ważne — porównania dokonują fachowcy, którzy są sędziami konkursowymi, rzeczoznawcami, konsultantami) w trakcie obrad, które często są wielodniowe, można bardzo dokładnie prześwietlić propozycje i w wyniku tego procesu wybrać obiekt, który będzie najlepszy funkcjonalnie i ekonomicznie.
konkurs na Centrum Literatury i Języka Polskiego „Planeta Lem” | I Nagroda, proj.: JEMS Architekci
© JEMS Architekci
Małgorzata: Na ile konkurs jest bezpieczną procedurą dla zamawiającego, na ile jest konkurencyjny w stosunku do przetargu, wciąż znacznie popularniejszego.
Marek: Konkurs musi być w 100 procentach bezpieczny dla zamawiającego.
Małgorzata: Co to znaczy?
Marek: To znaczy, że nie można dopuszczać do sytuacji, w której zamawiający traci pieniądze wydane na konkurs bez żadnego rezultatu. Jeżeli do tego dochodzi, jest to, moim zdaniem, źle ogłoszony konkurs.
Marcin: Jeżeli przygotowujemy się do budowy ważnego obiektu, lepiej zastanowić się dłużej i dogłębniej. Długo myśl, prędko czyń — stara maksyma. Konkurs to taki głęboki namysł, który ewidentnie zwiększa bezpieczeństwo inwestycji.
Małgorzata: Dlaczego więc panuje przekonanie, że konkursy są ryzykowne? Albo że się nie udają?
Marcin: Myślę, że w tym wypadku nie ma żadnej różnicy pomiędzy rozmaitymi procedurami. Nie każdy przetarg jest rozstrzygany, nie każdy kończy się wyborem oferenta, nie każda podpisana umowa kończy się zrobieniem projektu, nie każdy projekt kończy się realizacją. Tu już działają prawa rynku i specyficzne uwarunkowania zamawiających. Myślę, że procentowo nie ma tak wiele niezrealizowanych konkursów, jest to porównywalne z innymi procedurami.
Marek: W przypadku wielu konkursów, które nie zakończyły się realizacją, wynikało to z braku wiedzy, jak je poprawnie przeprowadzić. Konkurs, w którym w wyniku niepodpisania umowy z laureatem zamawiający zostaje bez żadnych opcji na kontynuowanie inwestycji, w mojej ocenie jest konkursem błędnie ogłoszonym. Konkurs musi dawać zamawiającemu bezpieczeństwo. Jeżeli mu tego nie daje i jeżeli zamawiający ryzykuje czas i pieniądze w grze, w której może nic nie wygrać — konkurs jest błędny. Jeszcze innym przypadkiem (spotykanym już na szczęście coraz rzadziej) są konkursy, które były ogłaszane jako realizacyjne, ale zamawiającemu nie zależało na rzeczywistej realizacji, a celem były na przykład bieżące potrzeby polityczne.
Małgorzata: Jak powinna wyglądać idealna procedura konkursowa?
Marcin: Najważniejszy jest jasno zdefiniowany przez zamawiającego cel. Jeżeli zamawiający wie, czego chce, i rzeczywiście chce to zrealizować, to — wiem to z doświadczenia — proces zakończy się budową i realizacją.
Marek: Powiedziałbym dokładnie to samo. Konkurs ma sens wtedy, kiedy zamawiający chce obiekt (lub przestrzeń!) konkursowy zrealizować.
Pojawiały się inicjatywy, i dalej są obecne, opracowania wzorcowego regulaminu, punkt po punkcie, jak zrobić konkurs architektoniczny, który będzie świetny. Moim zdaniem dowodzi to braku świadomości, jak skomplikowaną i wymagającą wiedzy procedurą jest konkurs. Gdybym dał Ci rozłożony samochód i instrukcję, jak go poskładać, to mimo tej instrukcji, byś go nie poskładała.
Małgorzata: Opór inwestora w organizowaniu konkursów to jedna strona medalu. Druga jest taka, że sami architekci też bardzo często narzekają na procedurę konkursową, głównie na wysokie koszty uczestnictwa.
Marek: Konkurs powinien być korzystny zarówno dla zamawiającego, jak i dla architektów. Zamawiającemu powinno zależeć na tym, aby było jak najwięcej zgłoszeń, a architekci powinni się czuć bezpiecznie w tej procedurze. Konkurs nie może być korzystniejszy dla jednej ze stron. Dla uczestników ważny jest temat, skład jury i pytanie — co po konkursie, jakie on ma dalsze losy?
Małgorzata: Opór inwestora w organizowaniu konkursów to jedna strona medalu. Druga jest taka, że sami architekci też bardzo często narzekają na procedurę konkursową, głównie na wysokie koszty uczestnictwa.
konkurs na Krakowskie Centrum Muzyki | I Nagroda, proj.: BE DDJM Architekci
© BE DDJM Architekci
Marcin: Ważne są też warunki, w jakich architekt — w razie wygranej — będzie realizował projekt.
Marek: O jakości konkursu decydują poprawna wycena inwestycji i prac projektowych, terminy, warunki umowy. Myślę, że pula nagród na pewno też jest istotna, chociaż — realnie rzecz biorąc — ona wystarcza na otarcie łez, nie jest to cel startu w konkursie, więc potraktowałbym to jako mniej ważny punkt.
Małgorzata: Marcinie, jak to wygląda z punktu widzenia uczestnika? Co Ciebie przekonuje do wzięcia udziału w konkursie? I jak to jest z tymi kosztami, które wiele pracowni powstrzymuje przed udziałem?
Marcin: Po pierwsze patrzę na to, czy konkurs zakończy się realizacją. Czy w jego wyniku zleca się laureatowi opracowanie dokumentacji projektowej razem z nadzorem. Nie biorę udziału w konkursie, kiedy widzę, że autorowi zabierane są prawa autorskie. Nikt poważny nie przystępuje do takiego konkursu, architekta interesuje realizacja. Oczywiście studialne konkursy też mają sens, ale to jest odrębny temat. Dla mnie najważniejsze jest to, czy konkurs jest w ogóle ciekawy, jak jest on nakreślony w regulaminie i czy rzeczywiście jest szansa na realizację.
Marek: Przypominam sobie pewną anegdotę. Przy okazji konkursu na Centrum Literatury i Języka Polskiego „Planeta Lem” (2018 rok, I Nagroda — JEMS Architekci) odbył się w Krakowie wykład Alberto Veigi. Miał wówczas świetną passę — wygrane konkursy i realizacje, w tym Filharmonię im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie (2014), która później zdobyła Nagrodę im. Miesa van der Rohe. Powiedział wówczas, że z jego punktu widzenia o ewentualnym starcie w konkursie decyduje to, czy chce się związać z danym tematem i miejscem na wiele lat. Wygrana wiąże się przecież z przylotami albo przyjazdami na budowę.
Marcin: Jeżeli chodzi o koszty pracowni, to myślę, że wystarczy popatrzeć na te sprawy trzeźwo. Są to zarówno koszty lokalu, materiałów, wyjazdów, jak i poświęcony czas. Marudzimy, że to się nie opłaca, po czym na konkurs przychodzi sto zgłoszeń. Od mniejszych, dużych, średnich, przeróżnych pracowni, czyli jednak konkurs cieszy się zainteresowaniem. Oczywiście to generuje koszty, ale wciąż za mało mówi się, jakie to generuje zyski. Przystępując do konkursu, odrzucam różne swoje codzienne stacje benzynowe, mieszkania, upychane PUM-y, to wszystko, co jest codziennością wielu pracowni. Odrzucam projektowanie doraźne i nagle staje się takim architektem, jakim chciałem być, kiedy szedłem na studia, kiedy przejmowałem się tym zawodem. Mogę pomyśleć i wrócić gdzieś do podstaw, czyli wyczyścić sobie głowę, otworzyć. Być może będzie mnie to kosztowało, ale ta praca potem staje w zawodach z innymi i jest oceniana przez największych architektów w Polsce, największe autorytety, których ocenie — zgłaszając się — chciałem się poddać. I teraz wyobraźmy sobie, że chcę iść z projektem czy ze swoimi myślami na przykład do Jerzego Szczepanika-Dzikowskiego czy Macieja Miłobędzkiego, czy Zbigniewa Maćkowa, czy jeszcze kogoś innego. Jak to zrobić? Pójść do niego do pracowni i powiedzieć: Panie, co Pan myślisz o tym, co ja myślę? Jeżeli on miałby mi poświęcić dzień czy dwa, to ile by to kosztowało? A ile będzie kosztowało, żeby porozmawiać o tej pracy? I jak rozmawiać? Konkurs daje mi więc to, że mogę zebrać myśli, wrócić do podstaw swojego zawodu, poddać moje myśli i umiejętności profesjonalnej ocenie, zderzyć z potrzebami zamawiającego i zobaczyć, w którym miejscu jestem. Uznać, być może, że jestem niedoceniany, że, jak u Monty Pythona, „nikt mnie nie rozumie, przeklęci filistrzy. Taką rzeźnię zaprojektowałem, a oni nic z tego nie rozumieją” [śmiech]. A tak serio, ten potencjał rozwojowy jest ogromny. Stawałem do wielu konkursów, wiele też przegrywałem i żadnego z nich nie uważam za stratę, bo pomysły, które przy nich powstawały, znalazły zastosowanie w innych koncepcjach. Myśli, które tam się rozwinęły, poszły jeszcze dalej w innych projektach. Nie ma szans na takie oderwanie się w doraźnym projektowaniu typu PUM, parking, urząd, szarpanina o pozwolenie na budowę. Udział w konkursie to jest inna warstwa, która buduje podstawy intelektualne, duchowe naszego zawodu, i bardzo trudno to przeliczyć na pieniądze.
Natomiast rolą organizującego konkurs, również Stowarzyszenia, jest jak najbardziej ograniczyć bezpośrednie koszty. Przez ostatnie naście lat zrobiliśmy w Stowarzyszeniu bardzo wiele, żeby dojść do tego, że mamy konkursy dwuetapowe, że konkursy bywają zrobione na 2–4 planszach, że szczęśliwie kończą się czasy konkursów, do których trzeba narysować komplet rzutów w 1:100, siedem detali w 1:20, komplet elewacji i tak dalej. Za mało moim zdaniem mówi się o tym, że konkurs jest inwestycją intelektualną w rozwój pracowni. Ludzie chętnie płacą za szkolenia, a de facto uczestnicząc w konkursie, odbywamy pewnego rodzaju szkolenie. Ono jest trochę samoedukacją, ale też trochę szkoleniem z wykorzystaniem potencjału sędziów.
Marek: Prawdą jest i spotykam się z tym, że architekci nie biorą udziału w konkursach również dlatego, że szansa na wygraną czy nagrodę jest stosunkowo niewielka. Pamiętam rozmowę w ramach Biennale Architektury w Krakowie z Simonem Ewingsem, który wówczas był członkiem Snøhetty, czyli biura, które wypłynęło na konkursie na Bibliotekę Aleksandryjską. Simon mówił, że wraz z rozwojem pracowni w zasadzie przestali startować w otwartych konkursach, z dwóch powodów: niesamowicie wzrosła liczba uczestników konkursów i jakość prac, przez co szanse się wyrównały tak, że w skali ich biura konkursy stały się nieopłacalne. W Polsce też takie głosy się pojawiały. Z punktu widzenia organizatora duża liczba uczestników oczywiście cieszy, chociaż jest pewna skala, która zaczyna być problemem. Według mnie przekroczenie liczby stu prac w konkursie, który ma być oceniony w dwa dni, zaczyna być kłopotem choćby od strony merytorycznej dla sądu. Wiem, że w zachodnich krajach są poszukiwania pewnej formuły ograniczania liczby zgłoszeń czy konkursy za zaproszeniami (są one popularne również w Polsce na rynku komercyjnym, natomiast niedopuszczalne w sektorze zamówień publicznych). Wydaje mi się, że z pewną pomocą przyszła nowa ustawa Prawo zamówień publicznych, która narzuca procedurę konkursową w postępowaniach architektonicznych, przez co liczba konkursów się zwiększa, a z punktu widzenia naszego, jako organizatorów, obserwujemy zmniejszenie liczby zgłoszeń do poszczególnych konkursów kosztem ich rozproszenia pomiędzy nimi. Wydaje się to korzystne dla uczestników, bo zwiększa ich szanse na wygraną lub nagrodę, przyczynia się także do rozpropagowania idei konkursowych.
Marcin: Konkursy — mimo swoich różnych uwarunkowań, wad, oblężenia i tak dalej — wciąż są jedną z nielicznych, może jedyną szansą dostępu dla młodszych pracowni do rynku dużych zleceń. Ja sam kiedyś tak zaistniałem, start w jednym, drugim konkursie skończył się wygraną, a potem realizowałem większe projekty publiczne, co nawet w procedurach przetargowych, gdzie wymagane są rekomendacje, referencje, jest bardzo trudne. Młoda pracownia z dużym potencjałem intelektualnym może wygrać konkurs i zaistnieć na rynku publicznym.
Małgorzata: Jak to wygląda na linii czasu — ile trwa średnia procedura konkursowa, a ile przetarg?
Marcin: Termin — już na starcie — w dużej mierze zależy od tego, jak przygotowany jest zamawiający w zakresie wyznaczenia celu danej inwestycji.
Marek: Konkurs jednoetapowy da się zrobić w czasie od czterech do pięciu miesięcy; dwuetapowy — od sześciu do dziewięciu miesięcy. Oczywiście to zależy od skali konkursu i od skomplikowania projektu. Konkurs na prosty obiekt, który uczestnicy wymyślą stosunkowo szybko, może być ogłoszony w krótszych terminach, natomiast konkurs, w którym mamy do czynienia z wieloaspektowym budynkiem, wymagającym dłuższej pracy, musi mieć dłuższe terminy — to jest pierwsza rzecz. A druga — w konkursie można stosować różne rozwiązania, łącznie z obniżeniem puli nagród, skróceniem terminów, ale zawsze odbywa się to kosztem czegoś. Im krótsze będą terminy, tym mniejsze będzie zainteresowanie konkursem, w związku z czym ta korzyść dla zamawiającego też jest mniejsza. Podobnie z nagrodami: mniejsze nagrody oznaczają gorsze warunki pracy i w konsekwencji — mniejsze zainteresowanie konkursem. Konkurs będzie tak dobry, jak jego najsłabszy element. Przy wybitnym jury, przy świetnych nagrodach, a przy skrajnie nieracjonalnych terminach — konkurs nie będzie udany. Przy świetnych terminach, świetnych nagrodach, ale z fatalnym jury — podobnie.
Małgorzata: A dobrze przygotowany zamawiający, to jaki?
Marcin: Taki, który dokładnie wie, czego chce. Musi wiedzieć, jak obiekt ma funkcjonować, tymczasem często wie tylko, że chce zbudować jakiś obiekt, szkołę, filharmonię czy salę tańca. Wtedy w ramach przygotowania konkursu musimy jeszcze bardzo dużo czasu spędzić wspólnie nad opracowaniem programu funkcjonalnego, budżetu inwestycji. A zamawiający powinien w pierwszej kolejności wiedzieć, jaki chce zbudować obiekt i mieć przygotowany program jego funkcjonowania. Na drugim miejscu, w ślad za tym, budżet. To jest pierwszy najważniejszy pakiet. Dalej są już sprawy techniczne: rozpoznanie danego terenu, mapy, warunki przyłączy, w szczególnych przypadkach warunki konserwatorskie. I jeszcze jedna, kto wie, czy nie najważniejsza rzecz. Żyjemy w czasach demokratycznych, decyzje nie są już podejmowane wyłącznie odgórnie, w wyniku jakichś aktów sprawczych władzy, bardzo mocno rozwinięte są procesy partycypacyjne, konsultacyjne, więc zamawiający powinien mieć rozpoznane potrzeby społeczne, a w związku z tym bardzo dobrze, by były przygotowane wyniki konsultacji społecznych.
Marek: W ramach autopromocji Stowarzyszenia dodam, że bywają zamawiający, którzy nawet nie tyle z procedurą konkursu, ile z koniecznością realizacji czegokolwiek spotykają się po raz pierwszy i być może jedyny w życiu. Wówczas Stowarzyszenie pełni rolę organu pomocniczego: pomaga wypracować program, doradza, w jaki sposób zrealizować inwestycję, aby działała ona jak najlepiej. Mamy wiedzę i jesteśmy specjalistami w tematyce architektonicznej. Tą wiedzą dzielimy się z zamawiającymi.
Małgorzata: Czy SARP jako organizator konkursów ma wpływ na wysokość nagród?
Marek: Bezpośredniego wpływu oczywiście nie ma, nie narzuca niczego zamawiającemu, bo to są często kwestie budżetowe niezależne od nas. Natomiast SARP ma bardzo dużą moc doradczą. Doświadczenia czy rekomendacje SARP właśnie poprzez pokazywanie zamawiającemu tego, że coś mu się bardziej opłaca, niejednokrotnie wpływały na zwiększenie puli nagród. Nagrody są bardzo indywidualną kwestią. Uważam, że jeżeli zamawiający chce przeprowadzić konkurs, ale ma ograniczony budżet na nagrody, to trzeba to po prostu przyjąć. Nie wiem, czy ogłaszaliśmy jakikolwiek konkurs w warunkach absolutnie idealnych.
Małgorzata: Konkursy są realizowane przez różne podmioty. Dlaczego dobrze jest robić konkurs z SARP-em? Co zamawiający zyskuje, zwracając się do SARP-u o pomoc w realizacji konkursu, albo angażując go jako organizatora?
Marek: Podstawą korzyści ze współpracy ze Stowarzyszeniem jest know how nieporównywalne z żadnym innym podmiotem w Polsce. Mamy ponad tysiąc zarejestrowanych konkursów SARP. Prawdopodobnie drugie tyle niezarejestrowanych, ale organizowanych czy rekomendowanych przez jednostki terenowe Stowarzyszenia. Nikt inny w Polsce nie zrobił tyle konkursów architektonicznych. Nasze doświadczenie i wiedza są nie do przecenienia dla zamawiającego. Dzięki współpracy ze Stowarzyszeniem zamawiający zyskuje również dostęp do naszego najbardziej elitarnego grona, czyli do grona członków Kolegium Sędziów Konkursowych. To jest statutowy organ Stowarzyszenia, trzeba spełniać dwa warunki, żeby się w nim znaleźć. Po pierwsze, należy spełnić kryteria merytoryczne (doświadczenie realizacyjne, doświadczenie w sądach konkursowych, zdobyte nagrody), następnie kandydat w trakcie walnych zebrań oddziałów jest poddawany demokratycznym wyborom, gdzie oprócz tego mandatu merytorycznego zyskuje dodatkowo mandat zaufania koleżanek i kolegów. W ten sposób udało nam się wykształcić bardzo profesjonalne grono oceniających prace konkursowe, które udostępniamy zamawiającemu.
Marcin: Z SARP-em zamawiający zyskuje bezpieczeństwo. W praktyce wygląda to tak, że jeżeli trafia do nas na przykład temat konkursu na koncepcję, a potem projekt szpitala, to sięgamy do zasobu Kolegium Sędziów Konkursowych i prosimy kolegów, którzy już realizowali szpitale. Oni przeszli przez projektowanie, realizację tego typu funkcji, i są to i architekci lokalni, i z całej Polski. Zamawiający zyskuje doświadczone doradztwo ludzi, którzy już w realizacji danej funkcji się sprawdzili. Tak samo jest w przypadku filharmonii, hal sportowych czy innych funkcji. Zawsze szukamy osób, które mają doświadczenie, czyli ekspertów.
W Prawie zamówień publicznych została ostatnio bardzo wzmocniona procedura konkursowa. Patrząc z tej perspektywy, być może uznano, że inwestycje, które są realizowane na podstawie wyborów typu ccc (cena czyni cuda), czyli to, co jest najtańsze, w długiej perspektywie zwyczajnie się nie opłacają. Najtańszy projekt wybrany w procedurze przetargowej oznacza często najmniejszą ilość czasu poświęconą na jego realizację, najtańszych fachowców, którzy poświęcą mu najmniej czasu i tak dalej. To skutkuje tym, że na poziomie detali technicznych, doboru materiałów, przeróżnych aspektów, które kształtują trwałość i funkcjonalność budynku, obiekt się nie sprawdza. Natomiast przy konkursie jest czas do namysłu, który pozwala wypracować jakość. To jest po prostu długi rachunek ekonomiczny.
konkurs na przebudowę placu Juliusza Kossaka w Krakowie | I nagroda, proj.: ngo + pasierbinski
© ngo + pasierbinski
Małgorzata: Czy SARP współpracuje z Izbą Architektów przy konkursach? Na czym ta współpraca polega?
Marek: W kontekście naszych krakowskich doświadczeń mamy to wypracowane. W 2002 roku zostało podpisane porozumienie między Izbą Architektów RP, reprezentowaną przez prezesa Kazimierza Ferenca a Stowarzyszeniem Architektów Polskich, reprezentowanym przez prezesa Ryszarda Jurkowskiego, o wzajemnej współpracy, z wykazem zadań, które spoczywają na każdej z tych instytucji. Uogólniając: po stronie Stowarzyszenia została twórczość, po stronie Izby zostały warunki wykonywania zawodu. W konkursie te rzeczy się przeplatają, ponieważ prawidłowy konkurs przechodzi płynnie od wyboru koncepcji do fazy realizacyjnej. Jednym z etapów jest podpisanie umowy z laureatem, w której najistotniejsze jest dwustronne bezpieczeństwo: bezpieczeństwo zamawiającego i bezpieczeństwo architekta. Bazując na bardzo dobrych relacjach naszego oddziału z Małopolską Izbą, wspólnie wypracowaliśmy wzorcowe istotne postanowienia umowy, dopracowywane w ciągu lat, w wielu aspektach prekursorskie w skali kraju. Chodzi przede wszystkim o odpowiednie rozporządzanie prawami autorskimi, o odpowiednie ustalenie warunków rękojmi, gwarancji i tak dalej. To daje zamawiającemu pewność, że wspólnie z laureatem doprowadzą do realizacji inwestycji. Udany konkurs nie kończy się ładnym obrazkiem, tylko zrealizowaną inwestycją.
Marcin: Jesteśmy tak naprawdę jednym gronem, któremu zależy na tym samym. Izba z racji umocowania prawnego pilnuje przede wszystkim twardych podstaw wykonywania zawodu, czyli bezpieczeństwa obu stron, bo naszym celem jest to, by ten układ był symetryczny. Dla dobra zamawiającego architekt musi mieć dobre warunki pracy. Izba pilnuje, żeby wynagrodzenie było należyte i warunki prawne spełnione. I w drugą stronę — żeby nierzetelny architekt był dyscyplinowany umową. Zresztą po to Izba ma swoje organy. W Stowarzyszeniu mamy świadomość zaplecza formalno-prawnego reprezentowanego przez Izbę i to jest bardzo ważna współpraca.
Małgorzata: Czy da się określić, na co bezwzględnie powinno się organizować konkurs, a co ewentualnie może pójść procedurą przetargową?
Marek: Konkurs — najlepiej na wszystko. Daje on możliwość wyboru podczas wydawania środków publicznych. Ta możliwość należy się każdemu wydatkowaniu środków publicznych, nie tylko na filharmonię, salę koncertową, salę widowiskową, muzeum, teatr czy inny budynek administracji publicznej, czyli na tę, powiedzmy, ikonę. Konkursy są potrzebne również na parki, place, ulice…
Marcin: Bardzo lubimy przykład kieleckiego SARP-u, gdzie ogłoszono konkurs na wejście do domu kultury. Można uznać, że to dobudowa wiatrołapu z salką, ale ktoś pomyślał o tym, że trzeba się nad tym dobrze zastanowić.
Marek: Mamy doświadczenia współpracy z Miastem Kraków, z którym zrobiliśmy zarówno konkurs na bardzo duży obiekt, czyli Krakowskie Centrum Muzyki (2020), o budżecie przekraczającym 100 milionów złotych, jak i konkurs na bardzo niewielki, ale niezwykle istotny plac Juliusza Kossaka (2021), który ma szansę stać się przestrzenią miejską łączącą bulwary wiślane ze Starym Miastem i z przyległą Kossakówką. Wszędzie tam, gdzie trzeba się zastanowić, potrzebny jest konkurs. Są konkursy na identyfikację wizualną, na aranżacje wnętrz, jak choćby wybitna realizacja aranżacji Muzeum Czartoryskich w Krakowie (2017).
Marcin: Na małą architekturę dla osiedla, na skwerek, na dobudowę sali gimnastycznej do szkoły, na nową szkołę też są potrzebne konkursy. To także ważne obiekty. Istnieje też stereotyp, że jeśli coś jest w rejestrze zabytków, to nie należy robić konkursu. To bardzo zły stereotyp. Takie obiekty tym bardziej wymagają namysłu! Jeżeli mamy wprowadzić nową komunikację, to musimy sobie zadać pytanie, w jaki sposób to zrobić. Jeżeli pokoje są za małe i musimy je łączyć — to jak? To bardzo błędne przekonanie, że im więcej ograniczeń, tym mniejsze pole do działania dla architektów. Nie! Więcej ograniczeń, to więcej problemów, nad którymi trzeba się zastanowić, i tym bardziej powinno być ileś propozycji rozwiązania danej kwestii.
Marek: Regularnie spotykamy się również z przekonaniem, że nie będzie konkursu, ponieważ inwestycja nie jest budynkiem. A przecież przestrzeń pomiędzy budynkami jest tak samo ważna, jeżeli nie ważniejsza, bo to jest nasze dobro wspólne. Przy parkach jest dokładnie tak samo. Nieraz słyszałem pytanie: „A co projektować w miejscu, gdzie rosną drzewa?”. Choćby alejki, ławki, identyfikację wizualną, same nasadzenia — architektura krajobrazu jest tak bogatą dziedziną, różnorodną, wymagającą namysłu, że nie możemy dopuścić do tego, by było to robione poprzez przetargi, czyli najtaniej i wszystkie tak samo.
Małgorzata: Konkursy są procedurą popularną głównie w dużych miastach na ważne budynki o funkcji kulturalnej czy publicznej. Poza kilkoma wyjątkami nie przyjęły się w małych i średnich ośrodkach. Jak myślicie, z czego to wynika?
Marek: W małych miastach konkurs jest dużo ważniejszy niż w dużym mieście. W dużym mieście „jest gdzie iść”, w mniejszym ośrodku nowa inwestycja jest często pierwszą ważną przestrzenią w mieście. Biblioteka z placem (czasem jedyna), ratusz, sala widowiskowa. Te przestrzenie wymagają takiego samego namysłu i uważności, bo są tak samo istotne, jak w dużych miastach, a dla swoich mieszkańców często są najważniejsze!
Marcin: Małym samorządom z małymi budżetami wydaje się, że nie stać ich na konkurs, na dobry, czasem rzeczywiście droższy, projekt. Tymczasem starsi i mądrzejsi ode mnie mówili: „Mamy zbyt mało pieniędzy, żeby kupować tanie rzeczy”. To, co mamy, musimy wydać mądrze. Być może powoli to stare powiedzenie będzie coraz częstszym drogowskazem.
Małgorzata: To jak przekonać inwestorów z mniejszych ośrodków, żeby częściej korzystali z konkursów?
Marek: Warto powiedzieć, że w każdym mieście wojewódzkim jest SARP, do którego można się zwrócić. Oczywiście SARP nie ma i nigdy nie będzie miał monopolu na konkursy, ale uważam, że mamy do konkursów najlepsze przygotowanie i największą wiedzę, jak je robić. Najważniejsze jest to, żeby zamawiający publiczni, prywatni, z dużych miast, z małych miast, z dużych instytucji, z małych instytucji rozumieli zalety konkursu. Powinni chcieć mieć możliwość wyboru, chcieć kształtować przestrzeń według kryterium jakości.
Małgorzata: Marku, jesteś wielkim przeciwnikiem konkursów ideowych. Mają one za zadanie rozpoznać potencjał miejsca oraz przestrzeni i zaproponować rozwiązania. Ale z definicji konkursy ideowe nie mają na celu realizacji projektu.
Marek: Parafrazując klasyka, że prawo budowlane na Podhalu się nie przyjęło, mogę powiedzieć, że konkursy studialne w Polsce się nie przyjęły. One funkcjonują na Zachodzie i mają niezwykłą wartość w szukaniu programu, kierunków rozwoju miast. W Polsce przez wiele lat konkursy studialne były ogłaszane na dwa sposoby: albo były to konkursy studialne, które w teorii miały stanowić podbudowę programu, ale których wyniki w ogóle nie były wykorzystywane; albo, co nie mniej szkodliwe, ogłaszane jako studialne, ale de facto prowadzące do przejęcia praw autorskich i wykorzystywane do realizacji w trybie przetargu. To były takie konkursy studialne quasi-realizacyjne. W rezultacie w Polsce konkursy te nie są traktowane przez uczestników poważnie, ze wszystkimi tego konsekwencjami dla zamawiającego. Są różne sposoby marketingowe, żeby konkursy studialne cieszyły się większą popularnością, ale z doświadczenia wiem, że żaden z tych zabiegów nie przekłada się realnie na jakość odpowiedzi. To po pierwsze. Po drugie, i z tym niestety borykamy się również w Stowarzyszeniu, nie ma społecznego zrozumienia dla idei konkursów studialnych. W powszechnym mniemaniu konkurs, który nie zakończył się realizacją, a taka jest de facto idea konkursu studialnego, jest konkursem po nic. Jest to tym samym kamyczek przeciwko konkursom w ogóle. Bez szerokiego zrozumienia różnicy pomiędzy ideą konkursu studialnego a realizacyjnego każdy studialny będzie problemem. Przez wiele lat po konkursie studialnym będą się toczyły dyskusje, dlaczego z tego konkursu nic nie wyniknęło? Po co wydano na niego publiczne pieniądze? Konkurs realizacyjny zgodnie z Prawem zamówień publicznych i ze standardami Stowarzyszenia jest konkursem, w którym zamawiający deklaruje chęć zlecenia prac projektowych i docelowo realizację obiektu. Jest to więc konkurs z realnym efektem. Wydaje mi się, że teraz właśnie tego potrzebujemy — kolejnych namacalnych dowodów dla zamawiających, że konkursy działają i mają sens.
Małgorzata: Dziękuję za rozmowę!