Wiktor: Gdy tylko ta wojna się w końcu skończy.
Mateusz: Jej zakończenie będzie miało wpływ na rewolucje w miastach. Ukraińskie miasta czeka to samo, co przeszły polskie. Prognozuję tylko istotną różnicę: to, co w Polsce trwało trzydzieści lat, tam zdarzy się w ciągu piętnastu.
Dlaczego? My wiedzieliśmy, że musimy inwestować w infrastrukturę, hardware, ale nie byliśmy od razu świadomi tego, że równie ważne i łatwe jest inwestowanie w software, czyli softpower — kapitały miękkie i uczelnie. Gdybyśmy wtedy o tym wiedzieli, nasze uczelnie byłyby dziś dużo wyżej w rankingach światowych. Uczelnie są fundamentalnym elementem sukcesu.
Wiktor: Zapewniają też backup dla biznesu, nawet gdy nie są wysoko w rankingach.
Mateusz: Jeśli mierzymy sytuację liczbą noblistów, to jesteśmy daleko za czołówką. Uwzględniając jednak nasz rozwój gospodarczy, wyłania się już zupełnie inny, nowy obraz. Przywołując przykład Akademii Górniczo-Hutniczej, która jest postrzegana jako nowoczesna i ciągle rozwijająca się uczelnia. Studenci z zagranicy nazywają ją University of Technologies. Długo by można wymieniać inne uczelnie, które rozwijają się w niesamowitym tempie — próbując nadążyć za rozwojem swoich miast.
Nasze społeczeństwo stoi u progu wielkiej zmiany, która przeraża konserwatystów, ale mnie — choć budzi obawy — napawa również olbrzymim szczęściem i nadzieją. Kryzys demograficzny, który się rozkręca i stwarza zagrożenia, daje również szanse. Homogeniczność społeczeństwa polskiego wreszcie się zmienia. Nawet bez turystów w Krakowie jesteśmy kosmopolityczni — ponieważ staliśmy się hubem gospodarczym. W knajpach siedzimy obok siebie z mieszkającymi już u nas na stałe Hiszpanami i Włochami — i tak jest dobrze, znacznie lepiej niż było. Jest mnóstwo świeżej krwi, ta różnorodność jest płodna.
Jeśli na kryzys demograficzny nałożymy rewolucję AI, wojnę i pandemię to czuć, że świat się zmieni teraz fundamentalnie — ja mam nadzieję, że zwróci się w stronę symbiocenu i zapanuje nad negatywnym wpływem na środowisko. A to bardzo zmieni nasze miasta i regiony.
Przy wszystkich moich nimi zachwytach, wciąż jest dużo zrobienia.
Wiktor: Co na przykład?
Mateusz: Po paru dniach pobytu w Mediolanie odniosłem wrażenie, że widać tam efekty tego, jak pracują tak zwane old money. Nie jesteśmy jeszcze z Krakowem w pierwszej dziesiątce największych czy najlepiej ocenianych metropolii, ale jesteśmy na dobrej drodze. Jeśli wykorzystamy szanse sektora przemysłów czasu wolnego, gamingu, branż kreatywnych — może być tak, że za dwie dekady razem z naszymi uczelniami będziemy w absolutnie światowym topie. Zwłaszcza jeśli stworzymy jedną miejską całość, którą od dawna prognozuję i nazywam „Krakowicami” — supermiasto śląsko-krakowskie. A to będzie metropolia znacznie większa od Berlina…
Te success story są wszędzie. Przywołam jeszcze Kołobrzeg, który był w bardzo kiepskiej formie, gdy po raz pierwszy z nim pracowałem. Było to skupisko podupadłych ośrodków wczasów pracowniczych. Napisaliśmy strategię „Kołobrzeg SPA”, stawiając na miasto wyspecjalizowane w sektorze wellness&spa, co się udało. Dziś jest masowo odwiedzane przez mieszkańców innych krajów nadbałtyckich — Niemców, Duńczyków czy Szwedów. Jest miksem jakości i przystępności cenowej. W sezonie, gdy ciężko się tam przecisnąć, czuć overtourism, ale ta rzeczywistość Kołobrzegu zupełnie się zmieniła, miasto może myśleć dziś o innych ambitnych kierunkach rozwoju — bo czołowy nad Bałtykiem resort wellness&spa po prostu na to stać.
Kołobrzeg
fot. Kamilbarwinek | Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0.
Wiktor: Są jeszcze regiony i ich strategie.
Mateusz: To prawda. Zupełnie inną perspektywą strategiczną jest kwestia regionów. Miasta to nie wszystko. Gdy tworzyliśmy pierwszą strategię Małopolski, „Małopolska — esencja Polski”, ta po prostu zdefiniowała rozwój regionu. Dość bezczelnie sugerowała, że wystarczy odwiedzić Małopolskę, by zobaczyć wszystko, co w Polsce najciekawsze i najważniejsze. To nie znaczy, że inne polskie regiony są gorsze — ale pokazuje, jak można się rozpychać na rynku. Rzeczywiście wielu turystów poznaje dziś Polskę z perspektywy kilkudniowego pobytu w Małopolsce, podróżując między Krakowem, Oświęcimiem, Wieliczką, Zakopanem i Energylandią w Zatorze. To zostało zaprogramowane. A programowanie trwa.
Najbardziej dumny jestem ze strategii „Śląskie. Pozytywna Energia”, którą przez kilkanaście lat wdrażaliśmy z wielkimi sukcesami. Ta strategia pozwoliła dokonać czegoś niemożliwego — jeden z najbardziej nieatrakcyjnych regionów w Polsce stał się… atrakcyjny. Na Śląsku strategię wdrażano bardzo, bardzo dokładnie, konsekwentnie.
Dzięki temu centrum Katowic z całym kompleksem niesamowitych inwestycji na czele z NOSPR-em i Europejskim Centrum Kongresowym wygląda tak imponująco. Dla mnie najważniejsze jest to, że mieliśmy w planie ściśle określony priorytet, który polegał na chęci przywrócenia wysokiej samooceny kultury śląskiej — języka, tradycji i gwary. Dziś ludzie są tu znowu dumni ze „śląskiej godki” i to jest super. Nie wiem, czy przyczyniłem się w życiu do czegoś ważniejszego.
Kolejnym regionem ze swoim success story jest „Tajemniczy Dolny Śląsk”. Tu nazwa strategii stała się ważnym hasłem. Podczas pandemii COVID-19 pisałem jej kontynuację. Warto podkreślić, że wymyśliliśmy ten „Tajemniczy Dolny Śląsk” jeszcze zanim pojawił się złoty pociąg. Tu nawet nie trzeba one pagera — jedno zdanie mówi wszystko, co trzeba. Proste spostrzeżenie, które potrafi ukierunkować cały region. Jeśli mówimy branży turystycznej, że tajemnica jest już jego trwałą specjalizacją — wszyscy wiedzą, co mają robić. Sukces „Tajemniczego Dolnego Śląska” wynika z solidnej pracy analitycznej — z historii regionu wyłuskaliśmy tajemniczą postać Karkonosa, Ducha Gór, który zresztą stał się inspiracją dla Tolkienowskiego Gandalfa. „Tajemniczość” Dolnego Śląska to ten klimat z książek typu „Narrenturm” Andrzeja Sapkowskiego. Czy też związek tego regionu z tworzeniem literatury, której są tam przecież całe góry. Zwieńczeniem tej perspektywy jest oczywiście Nagroda Nobla dla Olgi Tokarczuk, zakochanej w Dolnym Śląsku. Rozumiem to uczucie.
Podsumowując, dobra strategia to prosta strategia.
Wiktor: Miałem nie pytać o failure story, ale jednak to zrobię. Jakie są polskie failure story?
Mateusz: Najlepszym przykładem jest różnica między Bydgoszczą i Toruniem — to miasta o skomplikowanych relacjach. Jakieś 18 lat temu miałem to nieszczęście, że tego samego tygodnia wygrałem przetarg na strategię dla obu tych miast. To było koszmarne przeżycie. W przypadku Bydgoszczy doszło do konfliktu i nie udało się w ogóle jej dokończyć. W przypadku Torunia powstał „pułkownik” — ze strategii „Cosmopolis” udało się postawić fontannę i może jeszcze kilka nowoczesnych obiektów infrastrukturalnych. Gdy pojechałem po latach zmierzyć się z traumą z tamtego okresu, odkryłem Bydgoszcz, w której się zakochałem — przepiękne miasto, w którym zmieniło się wszystko. W Toruniu za to nie zmieniło się nic.
Bo zmiany, które mam na myśli, to nie tylko architektura czy infrastruktura, ale dusza miasta — w Toruniu są te same knajpy, sklepy i te same hotele, co dwadzieścia lat temu, tak jakby „lepiej byłoby niczego nie tykać, skoro działa po staremu”. Nazwałem to „stare pierniki i koperniki”. Mówię to zadziornie, bo Toruniem rządzą wciąż ci sami ludzie, co dwadzieścia lat temu. W Sopocie również są ludzie, którzy rządzą bardzo długo, ale potrafią być dynamiczni i mieć otwartą głowę. W Toruniu uznano, że dobrze jest, jak było. Dla mnie to był spacer przez oczywiście niezmiennie piękne stare miasto, dostrzegam też ważne inwestycje poza starówką, ale dusza miasta się nie zmieniła. Czułem się tam, jakbym oddychał kurzem i to samo mówili mi młodzi ludzie z Torunia.
Wiktor: Nieprzypadkowo w Toruniu jest jeszcze pewien znany jegomość.
Mateusz: Pewien znany nadawca. Toruń to miasto niewykorzystanych szans. Moja strategia brzmiała „Cosmopolis Toruń”. Mówić konserwatywnemu miastu, że ma być kosmopolityczne, to jak podsumował to ówczesny szef promocji miasta, „przyjechałeś Pan z tego Krakowa i wrzuciłeś granat w szambo”. Z takimi realiami też się w tej robocie spotykam. To nie znaczy, że Toruń nie może się zmienić, oczywiście, że może, ale to kwestia wizji, chęci i odwagi. Dziś wyczuwam tam taką nie najlepiej pachnącą polityczną kolaborację z rządem centralnym i środowiskami kościelnymi. Nie wiem jak pan, ale ja wysiadam.
Wiktor: Czy te strategie nie będą powodowały napięć między miastami? Czy zawsze będziemy żyć w konfliktach?
Mateusz: Jestem zwolennikiem współpracy. Jeśli mamy rywalizację to powinna ona prowadzić do pewnego nakręcenia sprężyny konkurencji motywującej do działania — na tym polu widzę relację Gdyni i Gdańska dekadę temu. Dzisiaj tę rywalizację zastąpiła do pewnego stopnia współpraca. To pozytywne zjawisko, które jest bardziej wydajne.
Dobrym przykładem jest zapisana w strategiach obu stron współpraca Krakowa i Śląska. Katowice są stolicą metropolii, która ma wiele blasków i cieni, ale ma też wielkie możliwości, zwłaszcza po złączeniu potencjału Śląska z potencjałem stolicy Małopolski. Nie jest przypadkiem, że to właśnie w Krakowie istnieje Akademia, uwaga, Górniczo-Hutnicza. To miasto zawsze dostarczało kadr intelektualnych dla całego tego sektora przemysłu i to się nie zmieniło. Mamy wiele wspólnego ze Śląskiem i powinniśmy go bardziej doceniać. Od lat łączy nas autostrada. W tym roku ma być otwarcie nowego węzła kolejowego, będzie można dojechać w trochę ponad pół godziny z centrum Krakowa do centrum Katowic. To pokazuje, jak niesamowite może się z tego wyłonić big picture.
Nie powinniśmy myśleć o Krakowie jako o Krakowie. Powinniśmy myśleć o supermieście Małopolsko-Śląskim. Jeśli chcemy grać w pierwszej lidze światowej, to musimy być miastem 5,6 milionowym.
Wiktor: Tak jak Paryż i jego aglomeracja?
Mateusz: Ewentualnie jak Mediolan, tylko trzy razy większy. Chcemy być największym z miast w Europie Środkowej. Na tym polega longterminizm, jeśli mamy dobry plan, to go zrealizujemy — nawet jeśli skala wyzwania jest olbrzymia. To jedna z immanentnych cech dobrych planów — jeśli są poprawnie wywiedzione z analizy potencjału miejsca, w pewnym sensie wdrażają się same — gdyż są naturalnym kierunkiem rozwoju.
Katowice
fot. Piotr Bieniecki | Wikimedia Commons CC BY-SA 4.0.
Pisałem niedawno strategię dla Bielska-Białej. Jest ona zwieńczona wizualnym one pagerem — ten nie mówi nawet wprost o priorytetach. Definiujemy w nim Bielsko-Białą jako jedyną w Polsce metropolię w górach. Czyli duże miasto, z szeroką i wysokiej jakości ofertą czasu wolnego, wyróżniające się najwyższą w Polsce górą w mieście — czyli Szyndzielnią.
Bardzo wielu ludzi przeprowadza się współcześnie do Bielska-Białej, bo nic tak nie łączy, jak miłość do gór. Osobiście jako strateg miejski mieszkam często w kamperze, w miastach, w których akurat pracuje. Szczerze mówiąc — najchętniej parkuję mojego kampera właśnie pod Szyndzielnią, by po pracy od razu iść w góry. Można wyjść z domu i zdobyć sobie zza jego progu tysięcznika. A gdy wrócę z gór, mogę udać się do dwóch teatrów, pójść na koncert muzyki klasycznej, zjeść kolację w wyśmienitych knajpach, odwiedzić jedną z najlepszych w Polsce galerii sztuki, czyli Bielskie BWA, albo udać się na genialny spacer z okolic Rynku Starego Miasta, ulicą Schodową lub Podcienie w stronę dawnej Białej Krakowskiej, przez kultowy Pigal i — przekroczywszy rzekę Białą — przejść na drugą stronę dawnej granicy, by podreptać dalej fantastyczną ulicą 11 Listopada, po drodze cały czas podziwiając wspaniałą architekturę. W ramach nowej strategii Bielsko-Biała planuje reanimację podupadłej dziś nieco głównej spacerowej ulicy miasta, wzmacnianie więzi z górami — między innymi za pomocą najwyżej położonego w tej części świata muzeum narracyjnego poświęconego górom. Obok przebiega szlak nowej marki beskidzkiej — THE LOOP — to przeznaczony na międzynarodowy rynek brand szlaku długodystansowego, ponad 220 kilometrów marszu, pod górę w sumie wyższą niż Mount Everest. Wielka Pętla Beskidzka pozwala powrócić po tej przygodzie do punktu wyjścia, co jest bardzo wygodnym rozwiązaniem. Uważam te koncepty za świetne kierunki rozwoju potencjałów miasta, sam aktywnie z nich korzystam.
Każde miasto ma inne walory i zalety. Dochodzimy do ogólniejszego spostrzeżenia — zmienia się charakter rozwoju miejsc. Duże metropolie przekroczyły szczytowy punkt rozwoju i będą teraz porządkować przestrzeń publiczną, stabilizować rozwój. Te największe zmiany w miastach jak Warszawa i Kraków już się przetoczyły. Metropolię już się stały.
Teraz czeka nas rewolucja miast średnich — dzięki pracy zdalnej, z domu i ze stref co-workingowych, nagle te miejsca przestały być „daleko od szosy”. Miasta takie jak Grudziądz czy Chojnice stają się ciekawym pomysłem na życie, nie mając wad wielkich metropolii.
Bielsko-Biała
fot. Urząd Miejski w Bielsko-Białej | Wikimedia Commons CC BY-SA 0
Wiktor: Bo jest znacznie taniej?
Mateusz: To po pierwsze. Są to też gotowe już miasta piętnastominutowe, które metropolie dopiero implementują. Często nie doceniamy ich potencjału. Zresztą tak naprawdę, to poza Krakowem i Trójmiastem, wszystkie polskie miasta są niedoceniane, nawet te największe. Na przykład bardzo nie lubię, gdy określa się jakieś cechy naszych miast przez pryzmat miast z innych krajów, z zasady niejako ciągnąc w dół. O Wrocławiu mówi się „Mała Wenecja”. Jaka „mała”?!
Wiktor: Albo „Paryż Północy” o Warszawie.
Mateusz: Tak, ale tu przynajmniej nie ma „mały Paryż”, ale już Bielsko-Biała to dla wielu „Mały Wiedeń”. To okropnie ściąga w dół — nie doceniamy naszych miast. Nie sprowadzajmy na nie kompleksów. To ogranicza ich ambicje. Łódź jest największa na swój sposób i basta. A Polska w ogóle ma się pozbyć starych kompleksów, dlatego też moja strategia dla Polski nazywa się MasterPlan CALIFORNIA. Notabene może trzeba będzie zmodyfikować nazwę, bo w Kalifornii właśnie pachnie kłopotami.
Wracając do mniejszych miast. One są ciekawe, bo nie muszą pracować na walory miast piętnastominutowych, mają je w naturalny sposób. Wystarczy parę knajp i stref co-workingowych i młodzi tam zostaną. Koszty życia w dużych miastach stały się astronomiczne i ten proces jest nowym rozdaniem kart dla mniejszych graczy. Ja bym mógł zamieszkać w takim Cieszynie. Taki rozmiar miasta jest super.
Wiktor: Do tego dochodzi zjawisko „boomerangów”, którzy po studiach po prostu chcą wrócić do swoich miast. Mam mnóstwo znajomych, którzy wracają, albo chcą wrócić do domu.
Mateusz: Dla wielu ludzi życie w wielkim mieście będzie coraz bardziej uciążliwe. Nie chodzi tylko o koszty życia. Jako mieszkaniec zakorkowanego Krakowa pozbyłem się samochodu na rzecz roweru elektrycznego, co może powoduje pod kilkoma względami mniejszy komfort życia, ale ja to lubię. Mam rower cargo na zakupy, nigdy nie stoję w korkach, nauczyłem się ubierać na rower na zimę — i dalej uwielbiam dzięki temu mój Kraków. Gdybym miał stać w korkach, to już bym zwiał. Dlatego z jednej strony Kraków błyskawicznie się „roweryzuje”, a z drugiej — ludzie chcą się przenosić do mniejszych miejscowości.
Dostrzegamy zalety życia w mniejszych miastach. Pisałem niedawno strategię Jasła — to miasto o dużych możliwościach, ale w trudnej sytuacji wyjściowej — bo było silnie zmarginalizowane, w stosunku do tego, co było tu sto albo dwieście lat temu.
Wiktor: Czy to nie casus miast Podkarpacia, poza Rzeszowem, którym trudno znaleźć pomysł na siebie?
Mateusz: W Jaśle szukaliśmy tego pomysłu. Nie było łatwo go dostrzec, ale miasto słusznie postawiło na winiarstwo, co jest ciekawym, prestiżowym kontekstem. Szukaliśmy jednak jeszcze czegoś głębszego. Gdy chodziłem po tym mieście z jednym z miejscowych przewodników, to śmiejąc się przez łzy, opowiedział żart „co można najlepszego kupić w Jaśle? Bilet do Krosna”. Musiałem zrozumieć, z czego wynika ten problem. Wynikał z „kompleksu Podkarpacia”, które obok Podlasia uznane jest za zacofane.
Wiktor: Podlasie się jednak trochę zmieniło na korzyść.
Mateusz: Tam też pisałem strategię pod tytułem „Wschodzący Białystok”. Białystok to też ciekawe wspomnienie: moja praca jest barwna i różna, ale rzadko bywa łatwa. Czasem napotykam taką sytuację, że wygrywając przetarg, jestem postrzegany jako wróg przez lokalnych domorosłych speców od myślenia strategicznego.
Zadzierając może nieco nosa po tych trzydziestu latach zbierania doświadczeń, widzę, jak niektórzy tego doświadczenia pozbawieni, mędrkują o strategicznym planowaniu długookresowym, często w sposób nieodpowiedzialny tworząc niedobre opracowania. Tworząc złą strategię, obdarzamy miasto złą przyszłością. Często antagonizowałem lokalne środowiska, przez wyznawanie zasady „nigdy nie pracuj u siebie” czy „zakaz tworzenia strategii dla miejscowych”. Jak pracowałem z Krakowem, zawsze dbałem o to, by do zespołu dołączyć ludzi z zewnątrz. Zresztą — wtedy jeszcze sam byłem „z zewnątrz”. A teraz już nie zabiegam o zlecenia za blisko domu.
Wiedza o braku dystansu pozwala go też świadomie wypracować.
W Białymstoku lokalny strateg, który przegrał ze mną przetarg, po dwóch miesiącach poszukiwań „haka” w ramach „zemsty” — znalazł w internecie logotyp „łudząco podobny” do nowego białostockiego znaku. Ten podobny był logiem Nowojorskiego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek. To był klasyczny „granat w szambo” — nie muszę uświadamiać czytelników na temat konserwatyzmu Podlasia i Białegostoku. Afera była epicka, mimo że problemu de facto nie było, miasto musiało zmieniać znak, a ja uciekać przed tłumem ludzi z widłami [żart]. Ta sytuacja kryzysowa okazała się oczywiście nadmuchana. Jeśli będziesz szukał podobnego logotypu ze słoneczkiem — to na świecie znajdziesz mnóstwo. W każdym razie, jak widać, różne przygody się zdarzają, między innymi dlatego, że te prace miejskie tworzą wielkie emocje.
Warszawa
fot. Adrian Grycuk | Wikimedia Commons CC BY-SA 3.0.
Wiktor: Jakie jest największe wyzwanie, przed którym stają miasta dzisiaj?
Mateusz: Każde miasto będzie miało inną perspektywę. Kraków czeka na powrót turystyki — choć trochę potrzebowaliśmy odetchnąć od tych tłumów i mamy nadzieję na lepszą jakość tego powracającego Gościa. Ostatnio byłem na dużej dyskusji o miejskim rolnictwie i powiedziałem, że jestem dumny — bo na spotkaniu było mnóstwo ludzi, z różnymi doświadczeniami. To był żywy dowód na to, że mamy dziś już w Krakowie społeczeństwo obywatelskie, które przypomina Szwecję, a nie typowy, polski stereotyp społeczności skłócono-jątrzącej. Tego wcześniej nie było. To będzie zupełnie nowa jakość. Taką Polskę i takie polskie miasta chce widzieć — odpowiedzialne i społecznie zaangażowane.
Wojna za wschodnią granicą nie oznacza dla wszystkich zastoju. Rzeszów, Gdańsk i Gdynia rozwijają się dzięki wojnie, przez transport towarów. W tym momencie przetykamy i udrażniamy szlaki komunikacyjne z Ukrainą, które pozostaną po wojnie żywe. Będziemy integrowali gospodarkę Ukrainy z polską i europejską, a to duża sprawa.
Podczas Open Eyes Economy Summit dyskutujemy o Miastach–Ideach. W tym roku na pewno będziemy myśleć o tym, jak nasze życie zmienią sztuczne inteligencje. Bo zmienią. Moim zdaniem czeka nas w miastach z tego powodu kolejna rewolucja, z krótszym dniem i tygodniem pracy, płacą gwarantowaną, wzrostem znaczenia wolontariatu, sportu, kultury i sztuki oraz kontaktu z przyrodą. Jest to, podkreślam, scenariusz optymistyczny, prowadzący nas do nowej epoki w dziejach świata — symbiocenu. I oby tak to wszystko się skończyło, bo przecież zawsze coś jeszcze może pójść „nie tak”…
Wiktor: Dziękuje za rozmowę!